niedziela, 25 kwietnia 2010

Krótki weekend

Bardzo, bardzo szybko minął mi ten weekend. Sobota cała spędzona bardzo pracowicie i wyjazdowo, niedziela upłynęła pod znakiem pakowania paczek i spotkań ze znajomymi. I oczywiście czasu na nic więcej już mi nie wystarczyło.



Zdjęcie grupowe (oczywiście nie wszystkie pędzle należą do mnie :D )

Wklejam jedynie zdjęcia i krótkie recenzje zamówienia z pędzlami prebuyowymi z Lumiere. Po pół roku czekania (najpierw zgodnie z planem - czekałyśmy na to, aż pędzle do Lumiere dotrą; planowany termin się sporo przesunął; następnie czekanie na wysyłkę, potem paczka leciała, poczekała trochę w Urzędzie Celnym, gdzie naliczono VAT i inne opłaty celne, potem poczta nasza kochana i końcu po kilku miesiącach czekania - mamy różowe pędzle z Lumiere)

Moja opinia na szybko o kilku wybranych pędzlach (nie opiszę wszystkich pędzli znajdujących się na zdjęciu grupowym, ponieważ nie wszystkie zamówiłam i nie wszystkie mogę ocenić)

  • 8 piece brush set synthetic. Cena regularna tego zestawu to... 25$ (!!!). Cena obecna, promocyjna 16$, cena prebuyowa 11$. Nam się udało nabyć te zestawy w cenie 7,7$ w związku z zakupem sporej ilości. I szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, by zapłacić za ten zestaw więcej niż właśnie te 7$. Moim skromnym zdaniem nie wart jest ani grosza więcej :) Pędzle zapakowane są w etui, które swoim zapachem przypomina mi późne lata 80-te i chińskie piórniki, okładki na książki, plecaki. Zapach końca wakacji i początek szkoły, kiedy wszystko- równo ułożone w plecaku i czekające na pierwszy dzwonek, pachniało nowością i tą specyficzną, plastikową nutą. Całkiem sympatyczne wspomnienia :D
Ale jako iż nie dla etui dokonałam zakupu, to nie będę się czepiać jego jakości. W zestawie znajduje się 7 pędzli - do pudru (!), różu (!), do cieni, brwi i spiralka do rzęs.



Same pędzle też posiadają wyczuwalny, sztuczny i niezbyt miły zapach, który mam nadzieję, zniknie po kilku praniach.
Pędzel do pudru i różu właściwie mogą się nadawać chyba tylko do jednego - do nałożenia rozświetlacza, ewentualnie do bardziej precyzyjnych prac z różem. Pędzle do oczu - właściwie ok, ale czegoś im brak. Z tego zestawu właściwie tylko juniorek (mniej więcej taki jak junior kabuki z EDM) i pędzel do kresek (u mnie - do brwi) pewnie będą przeze mnie używane. Reszta - awaryjnie :)
Zdecydowanie nie są to pędzle, które zadowolą bardziej wymagające klientki. Ot, taki zestawik podróżny, do torebki, na szybko, do poprawek, bądź jako pędzle awaryjne. Owszem, wyglądają sympatycznie ( i nawet to różowe włosie nie przeszkadza), są miękkie, nie drapią, ale wykonania makijażu sobie nimi nie wyobrażam. Podejrzewam, że 2 lata temu byłabym nimi zachwycona i pisała pieśni pochwalne na ich temat, używając wcześniej jedynie pędzli Lancrone, Inglota i z Sephory. Obecnie - moja ocena to 3+ za estetykę i miłe włosie. Za funkcjonalność - 2.

Pędzle kabuki :



Long Handled Kabuki

Kabuki - Synthetic

Chubby Kabuki - Synthetic

Retractable Kabuki - Synthetic



Reszta jutro (nazbierało mi się tych pozaczynanych i niedokończonych postów, więc obiecuję, że nie napiszę nic nowego, dopóki nie uzupełnię postu o rolkach, o pielęgnacji i nie do kończę tematu pędzli z Lumiere ;) )

Aromaleigh - całkiem niezła promocja

Na szybko :
Do 30 kwietnia trwa promocja Aromaleigh - 30% od całego zamówienia przy użyciu kodu : GETPRETTY
Kod odejmuje też 30% od produktów, które już są przecenione.
Więcej na ten temat można przeczytać tutaj

____________________________________________
tak, tak, wiem - posty o pielęgnacji i rolkach miały być już wczoraj, ale - nie nadążam. Szkoda, że doba ma tylko 24 godziny :(

Dziękuję za wszystkie miłe maile i jak tylko znajdę chwilkę, uzupełnię posty zgodnie z obietnicą ...

piątek, 23 kwietnia 2010

Beautiful Blogger Award



Lipstick on the cup przyznała mi nagrodę na swoim blogu To ogromnie miłe wyróżnienie i bardzo za to dziękuję. Teraz moja kolej na przyznanie nagród innym bloggerkom i podanie 7 przypadkowych faktów o mnie.

Lista osób, które wg mnie zasługują na wyróżnienie :
  • Insane (za dokładność, barwność opisów odcieni i fantastycznie rozwijającego się bloga)
  • Agabil (za doskonałe wyczucie estetyki, ogromny talent i ciepło)
  • Nea (za wspaniale prowadzonego bloga i mnóstwo kuszących swatchy i recenzji)
  • Ida (za mnóstwo przydatnych informacji i recenzji naturalnej pielęgnacji)
  • Lipstick on the cup (nie wiem, czy tak można, ale nagrodę przyznaję niezależnie od faktu, iż od niej również dostałam; za całokształt, inspiracje makijażowe, dokładne zdjęcia i bycie na bieżąco)
  • Jennifae (za bardzo dokładne, estetyczne zdjęcia i swatche mineralnych zakupów)
  • Izar (za niesamowite, szczere i szczegółowe opisy testowanych produktów, świetne zdjęcia)
Siedem przypadkowych faktów o mnie (hmm.. trudne zadanie):

1. Wśród moich ulubionych perfum nie znajdą się żadne świeże, ozonowe, lekkie, cytrusowe czy morskie nuty. Mam nieuleczalną skłonność do zapachów ciężkich, mocnych, ciepłych i otulających; pudrowymi akcentami w nich też nie pogardzę (Crystal Noir Versace, Organza Givenchy, Ange ou Demon Givenchy, L'instant Magic Guerlain, Shalimar Guerlain oraz rodzynek, do którego nie lubię się przyznawać - Dolce Vita Diora)



2
. Imię dla córki wybrałam w momencie, gdy ją zobaczyłam po raz pierwszy (wcześniej długo wybierane i planowane jakoś mi do niej nie pasowało)



3
. Za pierwszą pensję kupiłam sobie pudło sławnych Meteorytów, które swój żywot zakończyły jednak w ...toalecie, gdyż nie mogłam na nie patrzeć bez uczucia rozczarowania. Takie słynne, takie drogie (jak na kieszeń nastolatki z pierwszą pensją) i nic nie robią poza tym, że pachną? Proszek wraz z kulkami spłynął z wodą, ale pudełeczko sobie zostawiłam :) Chociaż nie wiem sama, dlaczego, bo po noszeniu w torebce tekturowe (!) opakowanie było w rozpaczliwym stanie.



4. Przez wiele lat nosiłam szkła kontaktowe unikając okularów z powodu dość dużej wady wzroku (-4,5). Dopiero poznanie mojego TZ-a, który namówił mnie do powrotu do nich, spowodowało, że zaczęłam się w nich dobrze czuć. Szkła kontaktowe noszę głównie latem.

5. Boję się pająków. Ogromnie, panicznie i nieuleczalnie. Przez pająka potrafię nie spać całą noc nawet. I nie ma mowy, bym go zabiła. Nie daj Boże, spadnie mi taki przy próbie ściągnięcia go z sufitu... Do takiego pokoju już nie wejdę, dopóki ktoś nie udowodni mi, że został zlikwidowany. Serio. Nic na to nie poradzę. Tak mam. I żadne rozsądne ani racjonalne argumenty do mnie nie trafiają.



6. Nie mogę żyć bez... ziemniaków :) W każdej postaci - pieczone, smażone, frytki, placki, kopytka, chipsy. 3 dni bez ziemniaka i czuję się jak narkoman na głodzie :)



7
. 10 sezonów "Przyjaciół" oglądałam kilka razy :) Gdyby Chandler'a można było kupić w sklepie, bez wahania włożyłabym do koszyka kilka sztuk. Nawet bez promocji. Rozbraja mnie za każdym razem.




W weekend siądę do postów o rolkach i pielęgnacji. Chwilę mi to zajmie, więc podejrzewam, że pojawią się nie wcześniej niż jutro wieczorem (a właściwie już dzisiaj, bo zerknęłam na zegarek i uświadomiłam sobie, że jest 02:52)

wow...

Kompletnie nie w temacie mineralno - pielęgnacyjnym, ale nie mogę się oprzeć :) Kasia mi właśnie przesłała zdjęcia swoich zakupów ... z polskiego sklepu Jakiś czas temu pisałam o kostkach kominkowych LureBeauty i koszmarnie wysokich kosztach wysyłki. Okazuje się, że nie muszę już ich zamawiać ze Stanów, tylko na naszym rodzimym polu mamy całkiem sympatyczną ofertę w sklepie Bibeloty



Zdjęcia wykonane przez KKZJ i opublikowane za jej zgodą :* I nabytki również jej. Choć ja już wiem, patrząc na wersje zapachowe i cenę kostek (niecałe 6 zł), że niebawem również wypróbuję :)
I tyle. Tak na szybko chciałam się podzielić tą informacją, zwłaszcza, że wiem, że kilka fanek zapachowych wosków do kominków jest (Rozi...
:*)

czwartek, 22 kwietnia 2010

Dr. Roller - Derma Rolling System, czyli o igłach

Tutaj zarezerwuję sobie miejsce na posta o rolkach igłowych, które - choć wzbudzają wiele kontrowersji, mam zamiar opisać :) Jednak już nie dzisiaj, bo za chwilę wychodzimy. Postaram się to zrobić jutro.




środa, 21 kwietnia 2010

Boję się.. :)

Chyba jeszcze nigdy tak się nie obawiałam zamieszczenia posta, jak tym razem. Ale skoro przymierzam się do opisania mojej pielęgnacji (dostaję sporo maili z prośbą o opisanie jej), to postanowiłam pokazać się całkowicie bez makijażu. I tym samym obnażyć się bezlitośnie :) Ale może dzięki temu znikną komentarze dotyczące mojej (!!!) urody i niezłej cery... Owszem, miło jest czytać, że się fajnie wygląda, ale prawda niestety jest nieco inna. Tak więc - oto ja- całkowicie bez najmniejszego nawet śladu makijażu. Jedynie moja 32-letnia twarz :D Zdjęcie zrobione rano, po umyciu twarzy i nałożeniu kremu. Drugie zdjęcie - podkład mineralny LaurEss (tak! moja cera w końcu zaczyna się z nim dogadywać), odrobina różu EDM, rozświetlacz, puder Silk Naturals, cień i tusz :)



Lista kosmetyków użyta do makijażu:
- podkład LaurEss Radiant Gold Elemental
- jako puder Tempt Tryst Tinted Perfecting Powder Silk Naturals
- róż Everyday Minerals Back to School
- oczy - cień Everyday Minerals Autumn Afternoon plus Sea Horse
- tusz Coastal Scents
- żelowy liner MAD Chocolate Mousse
- brwi - mieszanka Everyday Minerals
- błyszczyk LaurEss Intoxicating

Jeszcze kilka tygodni temu nie odważyłabym się wstawić zdjęcia mojej cery bez makijażu. Obecnie, mimo iż do ideału wciąż daleko, to moja cera wygląda znacznie lepiej - chyba w końcu, po latach testów i niezliczonych próbach pielęgnacyjnych, znalazłam dla niej odpowiednie produkty. Jakie? O tym wieczorem :)


___________________________________________

Kochane, dziękuję Wam ogromnie za wszystkie miłe komentarze (zarówno te na blogu jak i na wątku)
Posądzenie o użycie photoshopa na pierwszym zdjęciu to dla mnie najmilszy komplement chyba :D

W takim razie moja pielęgnacja (zaraz po przydługim wstępie ;) )...
dopisano :
właśnie przeczytałam to, co napisałam i ... nie wiem, czy to opublikować :D Brzmi jak pamiętnik desperatki :D Trudno... Desperację przerobiłam, więc właściwie brzmi prawidłowo :)

Odkąd pamiętam, zawsze miałam problemy z cerą. Najróżniejsze stosowane przeze mnie kosmetyki i preparaty, zarówno te drogeryjne z wyższej i średniej półki, jak i apteczne specyfiki nie przynosiły żadnych rezultatów. Gdy okazało się, że szkodzą mi propylene glycol, butylene glycol oraz gliceryna i jej pochodne, niemalże się załamałam, bo pokażcie mi kosmetyk, który ich w swoim składzie nie zawiera. Kwasy najrozmaitsze, maści, kremy przepisywane przez dermatologów, kosmetyki - tzw. luksusowe typu Guerlain, a nawet kuracje antybiotykowe, wszystko lądowało albo w koszu albo u koleżanek lub bliskich... A ja dalej walczyłam z wypryskami, przebarwieniami po nich, przetłuszczającą się skórą jednego dnia i łuszczącą suchymi płatami następnego. Byłam pewna, że do końca życia skazana będę na wodę i testowanie coraz to nowych kosmetyków, które wyrządzały mi więcej szkody niż pożytku.

Uwaga - szokujące zdjęcie poniżej :)

Tak wyglądałam jakieś 3 lata temu używając kosmetyków aptecznych (Vichy, La Roche, Iwostin) i drogeryjnych z wyższej i niższej półki (Guearlain, Lancome oraz L'oreal)
Zdjęcia kiepskiej jakości, bo odnalezione na dysku i pstrykane zupełnie nie na potrzeby pokazywania komukolwiek. Na zdjęciu w makijażu (!) mam najprawdopodobniej podkład albo Vichy Dermablend (gęsta pasta, mega ciężka i kryjąca, której wtedy używałam), albo Revlon Colorstay bądź Estee Lauder Doublewear... Oczywiście to tylko przypuszczenia, bo nie mam tak naprawdę możliwości sprawdzenia tego, ale te 3 podkłady dość długo były przeze mnie kupowane (choć kompletnie dziś nie rozumiem, dlaczego?)



Zdjęcie poniżej - zrobione przed chwilą (podkład - Lucy Minerals Golden Medium - jak widać nieco zbyt brzoskwiniowe tony z niego mi wyłażą). Na zdjęciu bez makijażu - skóra rano zaczerwieniona jeszcze, bo po rolkowaniu i kłuciu wieczornym :D


Ba, durnych filtrów nawet stosować nie mogę . Nie jestem w stanie zliczyć, ile z nich przetestowałam. Po każdym dokładnie taki sam efekt - bolące, czerwone, podskórne gule, które nie chciały wyjść na wierzch i się zagoić, tylko potrafiły tygodniami siedzieć na moim czole czy brodzie i nic sobie nie robić z moich prób pozbycia się ich. Każde podejście do filtrów kończyło się dokładnie w ten sam sposób.
W końcu doszłam do wniosku, że przecież filtry mają pomagać mojej skórze, a nie jej szkodzić. Skoro moja cera ich nie chce i się buntuje, to na siłę uszczęśliwiać jej nie będę. Więc oficjalnie przyznaję się, co pewnie wywoła gest ---> u większości - nie używam filtrów! Tak, doszłam do wniosku, że wolę mieć przebarwienia i zmarszczki za 10-15 lat niż skórę z czerwonymi gulami przez najbliższe 15 lat...

Oczywiście, przyszedł i na mnie czas na przygodę z naturalną pielęgnacją. Nieco mądrzejsza i bardziej już znająca upodobania własnej skóry, wsiąkłam na dłuższy czas w temat hydrolatów, olejów, proszków, ekstraktów. Przez jakiś czas było nawet nieźle. Lodówka zapełniona buteleczkami najrozmaitszymi tylko po to, by przekonać się, że większość olei mnie jednak zapycha (z wyjątkiem ryżowego), hity takie jak frakcja sojowa powodują pogorszenie stanu mojej cery, nawilżać nie mam się czym, bo nawet tak bezpieczne, wydawałoby się, produkty jak 1% roślinny kwas hialuronowy mojej skórze szkodzą...
Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego mam tak dziwną skórę, bo większość produktów, które wypróbowałam, przeznaczone są właśnie dla cer problemowych, ze skłonnością do trądziku, rozszerzonych porów, zaskórników...
Z przygody z naturalną pielęgnacją zostało mi jednak kilka produktów, które wspominam bardzo miło, ale obecnie jednak do nich już nie wrócę, gdyż przez najbliższe kilka miesięcy mam zamiar trzymać się stałego planu pielęgnacji bez wprowadzania żadnych eksperymentów.
Lista produktów, które lubiłam/lubię:
- Hydrolaty. Z nich do tej pory nie zrezygnowałam. Hydrolat z kocanki, z głogu i oczarowy to stałe punkty mojej pielęgnacji. Próby zastąpienia ich świeżo parzonymi naparami z suszonych ziół u mnie się niestety nie przyjęły - za leniwa jestem na to, by codziennie rano parzyć nową porcję :D Unikać za to zawsze już chyba będę hydrolatu z róży. Moja skóra reaguje różnie czasem, ale tego, co się z nią działo po hydrolacie z róży (z dwóch różnych miejsc), długo nie zapomnę - skóra wyglądała jak poparzona. To nie był łagodny burak, który po kilku minutach znikał. Boląca, piekąca żywym ogniem i wrażliwa na każdy późniejszy dotyk. Nigdy więcej.
- macerat nagietkowy do demakijażu. Mimo iż ciężko mi było się przestawić po żelach do mycia twarzy do tej formy zmywania makijażu, to jednak moja skóra macerat nagietkowy bardzo lubiła. Tłusty, ale doskonale usuwający zanieczyszczenia skóry, tusz, podkład, wszystko. I skóra miękka, gładka i nie reagująca zapychaniem (w przeciwieństwie do gotowych olejków myjących z BU - nie twierdzę, że są złe, bo bardzo sympatycznie mi się ich używało, do czasu, gdy pojawiły się gule...). Używałam go albo nasączając wacik maceratem i delikatnie usuwając makijaż tak jak przy mleczku do demakijażu (wersja mało ekonomiczna), albo nanosząc macerat na twarz, lekko masując i lekko usuwając zanieczyszczenia czystym, miękkim, małym ręczniczkiem (wersja bałaganiarska i mało estetyczna)
- żel do zmywania twarzy na bazie oleju z cromollientem. Zaczęłam go robić, gdy miałam dość demakijażu bez użycia wody. Również wspominam bardzo miło (cromollient zmieszany z olejem konopnym i kroplą śliwkowego dla bardziej sympatycznego zapachu)
- żel hialuronowy w proszku do samodzielnego przygotowania. Absolutny niezbędnik w mojej pielęgnacji przez bardzo, bardzo długi czas. Dodawany do wszystkiego - do maseczek, kremów, olejów, odżywek do włosów, balsamów. Obecnie kompletnie zbędny :)
- glinki różnego rodzaju jako maseczki. Lubiłam, chętnie kiedyś wrócę :)
- naturalny balsam copaiba z Mazideł. Długo używany punktowo na wypryski różnego rodzaju, a w przypadkach gwałtownego pogorszenia stanu skóry- rozcieńczony, również na całą twarz. Goił, łagodził, przyspieszał znikanie problemów skórnych.
- kwas migdałowy - stosowany bardzo długo (prawie rok). Początkowo byłam nim zachwycona, ponieważ nie wywoływał żadnego podrażnienia, żadnego widocznego łuszczenia, nie wymagał stosowania filtrów, a jednocześnie efekty były dość zauważalne - rozjaśniona, gładsza skóra, delikatnie zwężone pory. Po jakimś czasie jednak moja skóra chyba na niego się uodporniła i przyzwyczaiła i przestałam widzieć jakiekolwiek efekty jego stosowania.
- inne, które lubiłam, ale głównie dlatego, że mi nie szkodziły i coś tam (w niewielkim stopniu) robiły - ekstrakt z lukrecji, algi-bioferment, popiół wulkaniczny, mother of pearl...

Tak było jeszcze do niedawna...
W naturalnej pielęgnacji nie znalazłam jednak nic dla siebie, co by zatrzymało mnie na dłużej i wypełniło lukę w dziale "krem do twarzy na dzień i na noc o działaniu: łagodzącym podrażnienia, niezapychającym, nawilżającym, przeciwzmarszczkowym, rozjaśniającym...".
Dlatego też, gdy zaobserwowałam, że moja skóra wręcz domaga się nieco bardziej radykalnych środków, przyszedł czas na kolejne testy...

Obecna pielęgnacja (jutro :P dziś już nie mam sił, po rozliczeniach zamówień widzę jedynie cyferki na klawiaturze :) )

wtorek, 13 kwietnia 2010

Kolejne zakupy z Lucy Minerals

Właśnie przed chwilą dotarło do mnie kolejne zamówienie z Lucy Minerals. W końcu zdecydowałam się na zakup pędzla Long Flat Top oraz pudru, no i kolejne pudełeczko podkładu (tak na wszelki wypadek :D) Na szybko wstawiam zdjęcia. Więcej - później.








Moja recenzja pędzla Ultimate Flat Top Long Handled Buffer Brush : Pędzel kosztuje 16$, co jest znacznie wyższą ceną niż pędzel Flat Top z EDM (10$, a w zamówieniach zniżkowych 5,5$). Jednakże uważam, że zdecydowanie wart jest tej kwoty. Początkowo miałam trudności z przestawieniem się, gdyż średnica pędzla Lucy Minerals jest mniejsza niż podobnych pędzli, których używałam do tej pory. Fakt, namachać się trzeba sporo, bo pokrycie twarzy kolistymi ruchami przy tak małych kółeczkach, to nieco większa praca niż przy podobnej czynności większym pędzlem, ale ja w chwili obecnej wiem już, że niebawem zakupię kolejne pędzle Lucy Minerals. Co prawda wolę bambusowe trzonki, które wyglądają wg mnie estetyczniej - tutaj mamy satynowe srebro, ale poza tym drobiazgiem, pędzel ten bije na głowę pędzle z EDM. Mam dość wrażliwą skórę i mimo zachwytów nad miękkością pędzli EDM na początkach mojej przygody z minerałami, to po jakimś czasie zaczęłam dostrzegać ich wady. Przede wszystkim fakt, iż mnie jednak drapią (choć do dziś pamiętam, jak nie mogłam przestać dotykać pędzla FT czy LHK i dziwić się, jak miękki i delikatne włosie może pędzel posiadać). W porównaniu jednak do pędzla Lucy, pędzle z EDM to drapaki :) I choć niektórzy mi tu zarzucają, że bluźnię (:D), to jednak zdania nie zmienię. Nakładanie podkładu nigdy jeszcze nie było dla mnie tak przyjemne. Zero drapania czy kłucia (a mam bardzo wrażliwą skórę i wyczuwam wyjątkowo mocno wszelkie tego typu atrakcje), a mimo dłuższej rączki, pędzel w ręku leży dobrze i wygodnie się nim operuje.
Nakładanie podkładu tym pędzlem to bajka. Nawet podkład LaurEssa, z którym się nie lubimy za bardzo, nałożony LFT wygląda bardzo przyzwoicie. Piękne krycie, podkład wtopiony, brak efektu maski.

Podsumowanie pędzla Long Flat Top Lucy Minerals w stosunku do pędzla Flat Top z Everyday Minerals:
- zdecydowanie lepszej jakości włosie
- bardziej zwarty i lepiej przystrzyżony, gęstszy
- bardziej miękki i delikatny
- podkłady mineralne nim nakładane wyglądają znacznie lepiej
- dłuższa i smuklejsza rączka powoduje u mnie wygodniejsze trzymanie pędzla
- w ramach eksperymentu ścisnęłam włosie LFT i włosie FT - mimo większej średnicy pędzla EDM po ściśnięciu oba wyglądają tak samo, czyli potwierdziło się moje odczucie, że pędzel EDM jest rzadszy i fakt, że ma większą średnicę nie wypływa wcale z większej ilości włosia w nim, a jedynie z jego rzadkości

Jeżeli mam wybrać pędzel typu flat top (czyli płasko ścięte włosie), to zdecydowanie wybieram Long Flat Topa z Lucy Minerals, choć pędzli tego typu używałam sporadycznie, gdyż do tej pory moim ulubionym pędzlem do podkładu był LHK z EDM, ale przez tydzień używania pędzla Ultimate LFT nie wyobrażam sobie powrotu do innych. I wcale nie chcę :)

Wczoraj zrobiłam swatche kolejnych odcieni podkładów Lucy Minerals. Trzy kolejne próbki doleciały do mnie dzięki uprzejmości Sylwii (dziękuję :*) i wklejam swatche. Dość kiepskiej jakości, ale albo mój aparat jest już na wykończeniu, albo czas zakupić nowe baterie.

Na zdjęciach odcienie : Fair, Pale Olive, Light, Cream, Bisque, Creamy Bisque, Medium, Light Medium, Shell Beige

Swatche w świetle dziennym bez lampy:



Swatche w świetle dziennym z użyciem lampy:



Dzisiejsza fotka - na twarzy mam podkład Lucy Minerals Light Medium nałożony pędzlem Long Flat Top; Bronzer Sun Kissed Lumiere, puder matujący Kiss of Sun Pixie
Na oczach - cienie Pure Luxe Cashmere, EDM Seah Horse, kreska Chocolate Mousse MAD, biały cień EDM Bundled Up (pod brwiami i na linii wodnej)
na ustach : pomadka Aromaleigh Smitten



poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Joppa Minerals

Joppa to jedna z marek, od której zaczęłam swoją przygodę z minerałami (zaraz po EDM). Niestety, nasze spotkanie nie należało do zbyt udanych i kilkukrotne próby zaprzyjaźnienia się z ich kolorowymi kosmetykami, spełzły na niczym. Joppa mnie po prostu nie lubi i już.
I w momencie, gdy byłam pewna, że niczym mnie więcej nie zadziwią, zdecydowałam się, ot tak, zupełnie przypadkiem i bez przekonania, złożyć zamówienie na kilka produktów pielęgnacyjnych z Joppa Minerals.



Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że moja skóra ich kosmetyki jednak lubi.
Ale do rzeczy:) Zamówiłam zestaw próbek za 10$ plus dodatkowo próbkę kremu pod oczy oraz kremu, który miałam wziąć od razu w dużym opakowaniu i oczywiście już żałuję, że tego nie zrobiłam. Ale przynajmniej mam pretekst do kolejnych zakupów :D

Bardzo spodobało mi się, że słoiczki są zafoliowane, podobnie jak próbka toniku. Niestety, próbki w małych plastikowych buteleczkach już zafoliowane nie są :(

Acne Fighting Face Cleanser
- próbka 2,5$, pełnowymiarowy produkt 10$. Żel myjący do twarzy pomagający w walce z trądzikiem i niedoskonałościami skóry. Polecany do skóry tłustej i mieszanej. Naładowany ziołowymi ekstraktami chyba rzeczywiście działa dość fajnie. Niespodzianki, jakie mi wyskoczyły po użyciu mydła z Blusche wygoił mi niespodziewanie szybko i nie pozwolił podskórnym gulom przeistoczyć się w wielkie czerwone wulkany:) Przyzwoicie się pieni, dobrze zmywa makijaż, pozostawia skórę czystą i świeżą.
Mam wrażenie, że leciutko wysusza, ale podejrzewam, że ja po prostu nie jestem idealnym odbiorcą tego produktu (przeznaczony jest dla osób z ekstremalnie tłustą i trądzikową cerą).
Nie wiem jeszcze, ale być może skuszę się na niego w większej pojemności :)


Glycolic Facial Cleanser with Acai Berry Extract - próbka 2,5$, pełnowymiarowy produkt 16$
. Żel do mycia twarzy z 3% kwasem glikolowym i ekstraktem z jagód Acai. Szczerze mówiąc, zdziwiłam się trochę składem, gdyż do tej pory Acai Berry kojarzyło mi się głównie z odchudzaniem i przyspieszaniem metabolizmu. Okazuje się jednak, iż jest to też porządny antyoksydant o dodatkowo antybakteryjnych właściwościach.
Z kwasem glikolowym zawsze mam problem. Nie wiem, od czego to zależy, ale czasem wyrządza mojej skórze sporo szkód (różnego rodzaju niespodzianki), a czasem działa świetnie. Podchodzę do takich produktów jednak z pewną dozą nieufności i obecnie, jako iż moja skóra w końcu wygląda w miarę przyzwoicie i nie chciałabym tego popsuć :), jeszcze nie zdecydowałam się na testy tego żelu.

Skin Renewal Moisturizer with Acai Berry - cena 19$ za pełnowymiarowe opakowanie, 2,5$ za próbkę. Moje największe zaskoczenie. Wzięłam ten krem tylko dlatego, że miał dość dobre opinie, ale nie byłam przekonana, czy w ogóle odważę się go użyć (witamina B3 w składzie, z którą się generalnie nie lubimy za bardzo). A i tak weszłam w posiadanie aż dwóch mini słoiczków.
Co do samego kremu. Pachnie marcepanową nutą, charakterystyczną dla oleju z pestek śliwki. Nie jest jednak tak męczący, jak sam olej (który nota bene, swego czasu bardzo lubiłam, aż po kilku tygodniach używania nie mogłam znieść już tego marcepanowo- migdałowego zapachu). Wyczuwalne są też jakieś ziołowe akcenty. Całkiem sympatyczna kompozycja zapachowa :)



Co mnie ogromnie zaskoczyło, to jego wydajność. Naprawdę niewielka ilość wystarcza, by posmarować całą twarz. Wchłania się praktycznie do matu, nie pozostawia tłustej warstwy, więc jest idealnym kremem pod makijaż. Używam go rano, zaraz po nałożeniu Exfol Serum Skin Biology i nie wiem, czy to zasługa kompleksowej pielęgnacji ostatnich czasów, czy też kremu, ale moja skóra wygląda jakoś lepiej. Mnie osobiście nie zapycha, a witamina B3 w tak odległym miejscu w składzie (albo w takim towarzystwie), też krzywdy nie robi. Skóra jest gładka, nawilżona, w lepszej kondycji. Sam krem nie jest tłusty, ciężki, nie pozostawia żadnej męczącej warstwy (przy mojej mieszanej i skłonnej do przetłuszczania się skórze jest to dla mnie dość istotne, choć podejrzewam, że wiele osób lubi czuć, zwłaszcza wieczorem, kołderkę z kremu na twarzy)


Powyższe zdjęcie pochodzi ze strony Joppa. Przyznam, iż nieco mnie zmyliło, gdyż nie wiem, czemu, ale spodziewałam się jakiejś dziwnej mazi w ciemnym kolorze i raczej ciężkiego kremu na noc, a dostałam lekki krem w klasycznym białym kolorze. Z przyjemnością używałabym go na noc również, ale posiada witaminę C w składzie, która niweluje działanie serum z peptydami miedzi (Super CP Serum Skin Biology), którego używam na noc. Pozostaje mi więc używanie tego kremu tylko i wyłącznie na dzień. I w tej roli spisuje się też świetnie.

Sweet Orange and Tea Tree Toner - tonik do twarzy z pomarańczą i olejkiem z drzewa herbacianego. Cena 10$ za pełnowymiarowy produkt, 2,5$ za próbkę. Jako iż toników używam głównie do spryskiwania makijażu (do pielęgnacji jakoś wolę jednak hydrolaty), to próbka wystarczyła mi zaledwie na 3 użycia. Ale pozwoliło mi to przekonać się, że ten produkt raczej w wersji pełnowymiarowej nie zagości na mojej półce. Nie mówię, że jest zły. Ale po prostu nie widzę sensu płacenia 30 zł za niewielką buteleczkę czegoś, co tak naprawdę ani odrobinkę mnie nie zachwyciło. Podejrzewam, że kupiłabym go dla samego zapachu, gdyby pachniał tak, jak się spodziewałam. Słodka pomarańcza i olejek z drzewa herbacianego w moich myślach pachniały zupełnie inaczej. Tymczasem ten tonik ma dość specyficzny i raczej mało przyjemny zapach, który coś mi przypomina, ale w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, co to takiego (najwyżej edytuję recenzję, jak sobie skojarzę).
Kolejnym minusem dla mnie, dość poważnym, jest fakt, iż na stronie nie jest podany pełny skład toniku.



Plus za fajny atomizerek w próbce, który nie pryska strumieniem, a bardzo sympatyczną i drobną mgiełką. Nie wiem, czy nie wykorzystam go do podróżnych zastosowań z porcją hydrolatu na weekend :)
Zużyłam, krzywdy mi nie zrobił, ale zakupu raczej nie powtórzę :)

Perfecting Eye Cream - cena 13$ za pełnowymiarowy produkt, 2,5$ za próbkę. Krem przeciwzmarszczkowy i nawilżający pod oczy. Jako iż zapasów kremów pod oczy u mnie na najbliższe 50 lat, zdecydowałam się tylko na próbkę. I okazuje się, że całkiem słusznie. Po tygodniu używania dwa razy dziennie ubytek jest tak niewielki, że samplowy słoiczek wystarczy mi chyba na kilkanaście tygodni.
Krem jest dość gęsty i zbity, przez co wystarczy odrobina, by go rozsmarować pod okiem. Wchłania się bardzo szybko, nie zostawiając tłustej warstwy, więc z powodzeniem używam go również na dzień.


Co do jego oceny, to tu mam spory problem. Niby działa bardzo przyzwoicie, nawilża, wygładza, po kilku dniach używania mam wrażenie ogólnie lepszej kondycji skóry pod oczami, ale... Nie wiem, czy to reakcja na łączenie z innymi kosmetykami, czy coś innego, potrafi nieźle zapiec :) Co jakiś czas przy nakładaniu go czuję dość mocne pieczenie i zaczerwienieni skóry, które jednak znika dość szybko. Być może to skutek łączenia kremów (na noc stosuję krem pod oczy z Pixie lub żel z EGM oraz krem pod oczy z Joppy, a na twarz (łącznie z okolicami oczu) Super CP Serum. Na dzień Holy! Crow z Silk Naturals i Joppę. Być może coś tu nie chce się fajnie łączyć.

Repair and Revitalize Mask - cena 15$ za pełnowymiarowe opakowanie, 2,5$ za próbkę. Maseczka błotna do twarzy przeznaczona do wszystkich typów cer.




Maska zawiera m.in glinkę bentonite, zwaną "żywą glinką". Glinka ta nie rozpuszcza się w wodzie, natomiast po zmieszaniu z wodą pęcznieje i po nałożeniu jej na skórę wchłania nadmiar tłuszczu, zanieczyszczeń skóry, martwe komórki naskórka. Ma działanie wygładzające, oczyszczające pory, łagodzące.
Kolejnym składnikiem glinki jest Dead Sea Mud, czyli Błoto z Morza Martwego, które posiada właściwości podobne do glinki bentonite, a dodatkowo stosowane jest w przypadku łuszczycy, egzemy (i celulitu:) )
Oprócz tego w maseczce znajdują się: Sea Kelp (ekstrakt z alg morskich zawierający mnóstwo minerałów, składników i aminokwasów), Rosehip Powder (
suchy ekstrakt z owoców dzikiej róży zawierający bogatą ilość witaminy C), skwalan, ekstrakt z orchidei (mający działanie nawilżające oraz wygładzające zmarszczki)
Tyle informacyjnie:)
Co do samego działania. Przede wszystkim, przy pierwszym podejściu, miałam poważne problemy z nałożeniem maseczki na twarz. Papka jest dość sucha, ale jak się potem okazało, bo zwilżeniu twarzy albo pędzla do maseczki wodą, nakładanie nie sprawia już problemu.
Błotny, ziemisty, dość mocny zapach, charakterystyczny dla tego typu produktów jestem w stanie znieść, więc tu nie mam zastrzeżeń.
Lekkie pieczenie, odczuwalne w pierwszych sekundach po nałożeniu, mija dość szybko, nie pozostawiając po zmyciu maseczki skóry ani zaczerwienionej, ani podrażnionej.
Jeżeli chodzi o same działanie - po 2 zastosowaniach skóra jest wyraźnie gładsza, oczyszczona, nie jest przesuszona, jak to bywa w przypadku tego rodzaju masek. Pory lekko zwężone. Tyle po 2 użyciach :) Podejrzewam, że skuszę się na większe opakowanie, bo nawet całkiem mi się spodobała ta maseczka :D

Dzisiejsze zakupy :)

Właśnie przed chwilą dostałam kolejną paczuszkę, więc na szybko wklejam fotki i krótkie opisy. To moje pierwsze zamówienie z MAD Minerals. Do tej pory z niezbyt wielkim zainteresowaniem podchodziłam do tej firmy. I właściwie sama nie wiem, czemu :) Co prawda cieni, które są chyba głównym atutem tej firmy nie nabyłam żadnych (gdy doliczy się kilkuset odcieni w swojej kolekcji, człowiek zaczyna się jednak, mimo wszystko, zastanawiać, czy aby kolejne są mu naprawdę potrzebne :D ) Kupiłam za to dwa żelowe linery oraz coś, co ma służyć utrwalaniu pomadek, która ja zawsze w ekspresowym tempie zjadam:)
  • Stolen Kisses Lipstick Sealant- cena regularna 9$ (obecnie w promocji po 5,5$). Kosmetyk służący do przedłużania trwałości pomadki i zapobiegający jej rozmazywaniu się. Wg opisu - trwałość makijażu ust przedłużona do 8 godzin.


Kosmetyk znajduje się w dość estetycznej, przezroczystej tubce, charakterystycznej dla błyszczyków. I tu już pojawia się pierwszy dla mnie minus - skoro nakładamy to pędzelkiem na pomadkę, to podejrzewam, że po kilku użyciach płyn w środku się znajdujący będzie niezbyt estetycznie mętny i zabarwiony. Wolałabym jednak nieprzezroczyste opakowanie:)
Płyn jest bardzo rzadki, praktycznie o konsystencji wody. Spodziewałam się gęstszej, żelowej formy, ale to oczywiście żaden minus.
Sporym minusem za są same doznania po nałożeniu tego czegoś na usta. O mamo! Szczypie i piecze żywym ogniem tak, że byłam pewna, że nie dam rady znieść ani sekundy dłużej. Po kilkunastu sekundach, w chwili, gdy szłam po nawilżone chusteczki, by to zetrzeć, pieczenie ustało. Moim kolejnym błędem (jak się okazało), było również zamknięcie ust zanim produkt wysechł. Pojawiło się gumowate, nieestetyczne sklejenie i jakieś takie farfocle niezbyt ładne :)
Starłam więc, nałożyłam ponownie pomadkę, po czym naniosłam Lipstick Sealant'a raz jeszcze. Tym razem odczekałam nieco dłużej zanim zamknęłam buzię :D I jest nawet nieźle. Zjadłam jabłko, a pomadka nadal na swoim miejscu.
Nie wiem tylko, po co w składzie widzę Fragrance (Parfum), skoro śmierdzi to obrzydliwie chemicznym paskudztwem, ze spirytusową nutą w tle.

Podsumowanie - podejrzewam, że będzie dość znacznie wysuszał usta, więc potraktuję go jako taki kosmetyczny gadżet na wyjścia, gdy nie planuję żadnych pocałunków (bo smakuje mało pociągająco :D )
dopisano 15 kwietnia 2010 godz. 23:20
Po testach - szału nie ma. Gdy już się przyzwyczaję do okropnego pieczenia i wiem, czego się spodziewać, wrażenia są nieco mniej intensywne :) Wciąż jednak nie jest to produkt dla wrażliwszych osób. Przy zastosowaniu preparatu na usta pokryte samym błyszczykiem lub pomadką, po kilku godzinach pojawia się przesuszenie na ustach. Przy zastosowaniu balsamu nawilżającego pod szminkę, jest ono nieco mniejsze (choć nadal występuje), za to trwałość jest już znacznie gorsza. Przy normalnym funkcjonowaniu (czyli picie, jedzenie i inne ;) ) kolorowy kosmetyk na moich ustach w niezmienionym stanie wytrzymuje ok.2 godzin, potem zaczyna się ścieranie. Dla mnie to całkiem niezły efekt, zwłaszcza, że mam wyjątkową skłonność do zjadania kolorowych kosmetyków z ust (nieważne, jakiej marki i jakiej jakości - po pół godzinie nie ma po nich śladu). Na używanie codzienne jednak raczej się nie zdecyduję. Na specjalne okazje - zdecydowanie tak.

Kolejny mój zakup, to żelowe linery. Kupiłam dwa odcienie:


  • Indelible Waterproof Smudge-Proof Gel Eyeliner Magnetism - cena 8,99$. Wybrałam ten odcień, gdyż klasyczna, mocna czerń, jest dla mnie zbyt chłodnym odcieniem i często wygląda na moim oku zbyt ostro i sztucznie. Magnetism to odcień ciepłej czerni (czy czerń może być ciepła?) ze złotymi drobinkami. Znacznie łagodniejszy niż klasyczny czarny eyeliner, dzięki złotym iskierkom wygląda nawet na czerń z dodatkiem antycznego złota, a nawet oliwki w tle. O ich trwałości trudno mi się jeszcze wypowiadać, bo testy na oku dopiero jutro (dzisiaj mam już kreskę na oku :D), ale na pewno mogę stwierdzić, że mają świetną konsystencję - rozprowadzają się bardzo gładko, kolor jest intensywny, bez prześwitów, są bardzo miękkie, więc nałożenie ich pędzelkiem nie sprawia żadnego problemu.
(pierwsze i ostatnie zdjęcie - już po użyciu eyelinera - widać ślady pędzla)





  • Indelible Waterproof Smudge-Proof Gel Eyeliner Chocolate Mousse - cena 8,99$. Ciemnego brązowego eyelinera bez czerwonych tonów szukam od dłuższego czasu (brązy z Coastal Scents wszystkie mają właśnie te czerwonawe tony). Chocolatte Mousse na stronie wygląda lekko czerwonawo (u mnie na monitorze to idealny odcień kasztanów), ale jako iż na jakimś blogu kiedyś widziałam jego swatche, które już tak czerwone się nie wydawały, to postanowiłam zaryzykować. No i nie żałuję. Chocolatte Mousse to odcień głębokiej czekolady. Nie całkiem chłodnej i zimnej, ale na tyle intensywnej, by rudości w nim nie było za bardzo widać.
Po lewej - zdjęcie w świetle dziennym bez lampy, po prawej - z użyciem lampy.





Podsumowując - jestem bardzo zadowolona z tych żelowych linerów. Konsystencja masełkowata, gładka, bez problemu dająca się równo i jednolicie rozprowadzić, a po wyschnięciu kolor nadal intensywny i dość trwały chyba (sądząc po tym, jak trudno mi było to zetrzeć z ręki, po kilkukrotnym przetarciu, nadal trzymały się na skórze). Gdyby podczas używania coś się zmieniło, edytuję posta oczywiście :)

dopisano 15 kwietnia 2010 godz. 23:17
Testy obu linerów wypadły bardzo pozytywnie. Aplikacja nie stanowi żadnych problemów, kolor na oku jest cały dzień intensywny, nie ściera się, nie rozmazuje, nie kruszy (tak, tak, spotkałam eyelinery, które to potrafią :D). Pod koniec dnia nadal tkwi na swoim miejscu. Może już nie tak wyraźna, ale z pewnością w przyzwoitym stanie.