Kochane, dziękuję Wam ogromnie za wszystkie miłe komentarze (zarówno te na blogu jak i na wątku)
Posądzenie o użycie photoshopa na pierwszym zdjęciu to dla mnie najmilszy komplement chyba :D
W takim razie moja pielęgnacja (zaraz po przydługim wstępie ;) )...
dopisano :właśnie przeczytałam to, co napisałam i ... nie wiem, czy to opublikować :D Brzmi jak pamiętnik desperatki :D Trudno... Desperację przerobiłam, więc właściwie brzmi prawidłowo :)
Odkąd pamiętam, zawsze miałam problemy z cerą. Najróżniejsze stosowane przeze mnie kosmetyki i preparaty, zarówno te drogeryjne z wyższej i średniej półki, jak i apteczne specyfiki nie przynosiły żadnych rezultatów. Gdy okazało się, że szkodzą mi
propylene glycol,
butylene glycol oraz
gliceryna i jej pochodne, niemalże się załamałam, bo pokażcie mi kosmetyk, który ich w swoim składzie nie zawiera. Kwasy najrozmaitsze, maści, kremy przepisywane przez dermatologów, kosmetyki - tzw. luksusowe typu Guerlain, a nawet kuracje antybiotykowe, wszystko lądowało albo w koszu albo u koleżanek lub bliskich... A ja dalej walczyłam z wypryskami, przebarwieniami po nich, przetłuszczającą się skórą jednego dnia i łuszczącą suchymi płatami następnego. Byłam pewna, że do końca życia skazana będę na wodę i testowanie coraz to nowych kosmetyków, które wyrządzały mi więcej szkody niż pożytku.
Uwaga - szokujące zdjęcie poniżej :)
Tak wyglądałam jakieś 3 lata temu używając kosmetyków aptecznych (Vichy, La Roche, Iwostin) i drogeryjnych z wyższej i niższej półki (Guearlain, Lancome oraz L'oreal)
Zdjęcia kiepskiej jakości, bo odnalezione na dysku i pstrykane zupełnie nie na potrzeby pokazywania komukolwiek. Na zdjęciu w makijażu (!) mam najprawdopodobniej podkład albo Vichy Dermablend (gęsta pasta, mega ciężka i kryjąca, której wtedy używałam), albo Revlon Colorstay bądź Estee Lauder Doublewear... Oczywiście to tylko przypuszczenia, bo nie mam tak naprawdę możliwości sprawdzenia tego, ale te 3 podkłady dość długo były przeze mnie kupowane (choć kompletnie dziś nie rozumiem, dlaczego?)
Ba, durnych filtrów nawet stosować nie mogę
. Nie jestem w stanie zliczyć, ile z nich przetestowałam. Po każdym dokładnie taki sam efekt - bolące, czerwone, podskórne gule, które nie chciały wyjść na wierzch i się zagoić, tylko potrafiły tygodniami siedzieć na moim czole czy brodzie i nic sobie nie robić z moich prób pozbycia się ich. Każde podejście do filtrów kończyło się dokładnie w ten sam sposób.
W końcu doszłam do wniosku, że przecież filtry mają pomagać mojej skórze, a nie jej szkodzić. Skoro moja cera ich nie chce i się buntuje, to na siłę uszczęśliwiać jej nie będę. Więc oficjalnie przyznaję się, co pewnie wywoła gest --->
u większości - nie używam filtrów! Tak, doszłam do wniosku, że wolę mieć przebarwienia i zmarszczki za 10-15 lat niż skórę z czerwonymi gulami przez najbliższe 15 lat...
Oczywiście, przyszedł i na mnie czas na przygodę z naturalną pielęgnacją. Nieco mądrzejsza i bardziej już znająca upodobania własnej skóry, wsiąkłam na dłuższy czas w temat hydrolatów, olejów, proszków, ekstraktów. Przez jakiś czas było nawet nieźle. Lodówka zapełniona buteleczkami najrozmaitszymi tylko po to, by przekonać się, że większość olei mnie jednak zapycha (z wyjątkiem ryżowego), hity takie jak frakcja sojowa powodują pogorszenie stanu mojej cery, nawilżać nie mam się czym, bo nawet tak bezpieczne, wydawałoby się, produkty jak 1% roślinny kwas hialuronowy mojej skórze szkodzą...
Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego mam tak dziwną skórę, bo większość produktów, które wypróbowałam, przeznaczone są właśnie dla cer problemowych, ze skłonnością do trądziku, rozszerzonych porów, zaskórników...
Z przygody z naturalną pielęgnacją zostało mi jednak kilka produktów, które wspominam bardzo miło, ale obecnie jednak do nich już nie wrócę, gdyż przez najbliższe kilka miesięcy mam zamiar trzymać się stałego planu pielęgnacji bez wprowadzania żadnych eksperymentów.
Lista produktów, które lubiłam/lubię:-
Hydrolaty. Z nich do tej pory nie zrezygnowałam. Hydrolat z kocanki, z głogu i oczarowy to stałe punkty mojej pielęgnacji. Próby zastąpienia ich świeżo parzonymi naparami z suszonych ziół u mnie się niestety nie przyjęły - za leniwa jestem na to, by codziennie rano parzyć nową porcję :D Unikać za to zawsze już chyba będę hydrolatu z róży. Moja skóra reaguje różnie czasem, ale tego, co się z nią działo po hydrolacie z róży (z dwóch różnych miejsc), długo nie zapomnę - skóra wyglądała jak poparzona. To nie był łagodny burak, który po kilku minutach znikał. Boląca, piekąca żywym ogniem i wrażliwa na każdy późniejszy dotyk. Nigdy więcej.
-
macerat nagietkowy do demakijażu. Mimo iż ciężko mi było się przestawić po żelach do mycia twarzy do tej formy zmywania makijażu, to jednak moja skóra macerat nagietkowy bardzo lubiła. Tłusty, ale doskonale usuwający zanieczyszczenia skóry, tusz, podkład, wszystko. I skóra miękka, gładka i nie reagująca zapychaniem (w przeciwieństwie do gotowych olejków myjących z BU - nie twierdzę, że są złe, bo bardzo sympatycznie mi się ich używało, do czasu, gdy pojawiły się gule...). Używałam go albo nasączając wacik maceratem i delikatnie usuwając makijaż tak jak przy mleczku do demakijażu (wersja mało ekonomiczna), albo nanosząc macerat na twarz, lekko masując i lekko usuwając zanieczyszczenia czystym, miękkim, małym ręczniczkiem (wersja bałaganiarska i mało estetyczna)
-
żel do zmywania twarzy na bazie oleju z cromollientem. Zaczęłam go robić, gdy miałam dość demakijażu bez użycia wody. Również wspominam bardzo miło (cromollient zmieszany z olejem konopnym i kroplą śliwkowego dla bardziej sympatycznego zapachu)
-
żel hialuronowy w proszku do samodzielnego przygotowania. Absolutny niezbędnik w mojej pielęgnacji przez bardzo, bardzo długi czas. Dodawany do wszystkiego - do maseczek, kremów, olejów, odżywek do włosów, balsamów. Obecnie kompletnie zbędny :)
-
glinki różnego rodzaju jako maseczki. Lubiłam, chętnie kiedyś wrócę :)
-
naturalny balsam copaiba z Mazideł. Długo używany punktowo na wypryski różnego rodzaju, a w przypadkach gwałtownego pogorszenia stanu skóry- rozcieńczony, również na całą twarz. Goił, łagodził, przyspieszał znikanie problemów skórnych.
-
kwas migdałowy - stosowany bardzo długo (prawie rok). Początkowo byłam nim zachwycona, ponieważ nie wywoływał żadnego podrażnienia, żadnego widocznego łuszczenia, nie wymagał stosowania filtrów, a jednocześnie efekty były dość zauważalne - rozjaśniona, gładsza skóra, delikatnie zwężone pory. Po jakimś czasie jednak moja skóra chyba na niego się uodporniła i przyzwyczaiła i przestałam widzieć jakiekolwiek efekty jego stosowania.
- inne, które lubiłam, ale głównie dlatego, że mi nie szkodziły i coś tam (w niewielkim stopniu) robiły - ekstrakt z lukrecji, algi-bioferment, popiół wulkaniczny, mother of pearl...
Tak było jeszcze do niedawna...
W naturalnej pielęgnacji nie znalazłam jednak nic dla siebie, co by zatrzymało mnie na dłużej i wypełniło lukę w dziale "krem do twarzy na dzień i na noc o działaniu: łagodzącym podrażnienia, niezapychającym, nawilżającym, przeciwzmarszczkowym, rozjaśniającym...".
Dlatego też, gdy zaobserwowałam, że moja skóra wręcz domaga się nieco bardziej radykalnych środków, przyszedł czas na kolejne testy...
Obecna pielęgnacja (jutro :P dziś już nie mam sił, po rozliczeniach zamówień widzę jedynie cyferki na klawiaturze :) )